wtorek, 30 grudnia 2014

Rozdział 7



Zemdlałam czy umarłam? Mój organizm nie odczuwał żadnych zewnętrznych bodźców. Był jakby nie czynną fabryką, która od zewnątrz nie pracuję, lecz we wnętrz praca szła pełną parą. Tak właśnie było ze mną. Mój organizm odmówił posłuszeństwa, jednak umysł i dusza pracowały na pełnych obrotach…

W umyśle mrok. Ciemności gęsta jak atrament. Mieszane uczucia. Zakotwiczone wszystkie emocje w jednym punkcie z przeszłości. Dzień, który zmienił wszystko w moim życiu. Dzień narodzin żalu, goryczy oraz gniewu. Dzień rozpaczy, która utkwiła aż po dzisiejszy dzień. Po czym pojawiło się uczucie bólu rozprzestrzeniającego się od miejsca zadania bólu do najbardziej dotkliwego bólu. Bólu duszy, istnienia i zaśmiecenia kobiecości. Jest to najgorsza rzecz jaka może przytrafić się kobiecie. 

Wzięcie ją siłą. Gwałt. To słowo ciężko mi przechodzi przez myśli, a co dopiero przez usta. Jednak było to prawdą. Prawdziwa prawda. Moje ciało i dusza są zaśmiecone tym ohydnym wydarzeniem. Na dokładkę pozostawiono mi pamiątkę w postaci blizny, którą w tej chwili czuję. Jakiś pierwszy objaw odczuwania własnego ciała. Jednak odczuwam tylko to miejsce. Może dlatego, że jest ono częścią wspomnień z przeszłości. Na pewno. Dlatego daje znać o swoim istnieniu.

Jednak w duszy pojawia się jakieś małe ciepłe i słodkie uczucie, które dla umysłu jest nieznane. Dusza wraz z sercem podpowiada mi „Uczep się tego uczucia”. Jednak umysł mnie wzbrania. Tłumacząc racjonalnie: „ Nie podchodź. Nie wiadomo co to jest. Bądź ostrożna.”. Niech to szlag! Mam posłuchać rozumu i dalej trzymać się tego co się we mnie zakorzeniło. Czy złapać się małego, cieplutkiego, delikatnego oraz kwitnącego w duszy i sercu uczucia. Cholera jasna! Czemu to wszystko musi być takie skomplikowane.

- Moje dziecko. Nic nie musi być skomplikowane. – usłyszałam piękny i harmonijny kobiecy głos w sobie. 

- Czy ja naprawdę nadaję się już do czubków? – pomyślałam. 

- Co ty mówisz moje dziecko? – przede mną pojawiła się jakaś zamazana postać. Nie mogłam jej dobrze dojrzeć, ponieważ przeszkadza mi ten mrok. Ta lodowata ciemność. - Wręcz przeciwnie. Jesteś wcieleniem dobra. Jednak musisz się odnaleźć w sobie. – znowu usłyszałam ten delikatny kobiecy głos – Musisz zawalczyć o swoje szczęście, które jest bardzo blisko ciebie. Przecież pokazałam ci znak. Ten o który tak bardzo prosiłaś. – teraz do mnie dodarło. 

- Mama! – krzyknęłam – Mama! To naprawdę ty?! – czułam łzy. Czułam jak mi lecą po policzkach. Już nie zwracałam uwagi na lód i chłód mroku dookoła siebie. Biegłam ile wewnętrznych sił miałam za głosem mojej matki, a maleńkie i ciepłe światło zaczęło zwiększać swój obwód. Zmniejszała się coraz bardziej odległość do niego, aż wreszcie dotarłam na miejsce.

- Dziecko. Pamiętaj co ci powiedziałam. Znak jest przy tobie. Nawet nie wiesz jak blisko. – po czym pojawiły się te czekoladowe oczy. Tak mi znane. Należące do niego. 

- To ma być ten znak? – odpowiedź już nie usłyszałam. Nawet kiedy wreszcie dotarłam do centrum białego miejsca. Udało mi się jedynie wykrzyczeć: 

- Mamo! 

Białe światło mnie pochłonęło. Czułam się dość dziwnie. Miałam wrażenie jakbym lewitowała. Jednak coś się zmieniło. Czułam jak moja klatka piersiowa się podnosi. Wyczuwałam moje wdechy i wydechy. Słyszałam jakieś szmery, który nie potrafiłam zrozumieć. Czułam, że ruszam palcami od rąk i stóp. Czułam  jakiś dotyk. Ktoś mnie dotknął. Nie wiem nawet jak to zrobiłam. Złapałam tą osobę, która trzymała mnie za dłoń. 

- Lexi! Proszę otwórz oczy…- w dali usłyszałam znany dla mnie kobiecy głos. 

- Głos, głos, głos… - mój umysł powtarzał sobie cały czas – Znam ten głos. – po chwili doszłam do wniosku – Cloe… - krzyknęłam. W tym samym czasie otworzyłam oczy. Po czym żałowałam, że zrobiłam to tak gwałtownie. Oślepiło mnie jakieś paraliżujące światło dla mego wzroku. Automatycznie przykryłam się ręką. 

- Nareszcie. Lexi. Słyszysz mnie? – słyszałam ją już bardzo dobrze.

- Gdzie… ja jestem? – miałam wrażenie jakby mój głos stracił moc. 

- W szpitalu. Wiesz jakiego mi stracha napędziłaś z tym zemdleniem. Tak się o ciebie bałam. – odrzekła zmartwiona. 

- Zemdlałam? W szpitalu? Co się dokładnie stało? – byłam w szoku. Może coś mi się stało podczas tego potrącenia. Jednak nie miałam zamiaru o nim w ogóle wspominać. 

- Lekarz ciebie badał. Wyniki powinny za chwilę być. Ty wiesz, że byłaś nie przytomna ponad dwanaście godzin. Imprezę twoją powitalną musiałam odwołać… - przeszkodziłam jej.

- Dwanaście godzin byłam nie przytomna?! – wreszcie mój głos nabrał brzmienia i automatycznie spojrzałam za okno. Widać było, że słońce już powoli zachodziło. Musiało być gdzieś o koło godziny szóstej popołudniu.  

- No przecież ci mówię. I mówię też, że musiałam odwołać twoją imprezę. – odrzekła.

- Poprawka. Nie moją tylko twoją. Ja jej nie chciałam. – poprawiłam ją. 

- Ty znowu zaczynasz ten sam monolog. – poprawiła się na krześle. Chciałam jej coś znowu powiedzieć, ale pomyślałam, że spróbuję się złapać tego nowego, ciepłego i miłego miejsca w moim sercu i duszy. Rezultat był dość dziwny jak dla mnie.

- Dobra. Skończmy już ten temat. – machnęłam ręką. Zdziwienie na twarzy jakie się malowało mojej przyjaciółce było bezcenne, ponieważ ja nigdy nie dawałam za wygraną.

- Ty naprawdę musisz być poważnie chora. Zaczynasz bredzić. – nagle jej twarz automatycznie przybliżyła się do mojej. Jej wzrok badał każdy szczegół na mojej twarzy. Po czym usiadała i z zawiedzeniem odrzekała: - Wyglądasz normalnie. To wtedy musiałaś się za mocno uderzyć w głowę podczas upadania na drewniane panele w mojej sypialni.

Nie wytrzymałam i zaczęłam się wniebogłosy śmiać. 

- Z czego ty się znowu śmiejesz? – warknęła zła. Złapałam ją za rękę i uścisnęłam.

- Ty jak zawsze potrafisz mi poprawić humor. – uśmiechnęłam się do niej. Odwzajemniła mi ten gest.

Nagle naszej miłej rozmowie przeszkodziły otwierające się drzwi. Do mojego pokoju wszedł młody mężczyzna w białym fartuchu. Dodając bardzo przystojny. Cholera! Jednak coś ze mną jest nie tak, bo podoba mi się drugi facet w ciągu jednej doby. Ale jest na co popatrzeć. Nie jest taki przystojny jak Pan Aveiro. Ronaldo jest brunetem o czekoladowych oczach, a ten lekarz jest jego przeciwieństwem. Jest ciemnym blondynem o jasno brązowych tęczówkach, które pod wpływem światła stają się złote. Czy ja to naprawdę pomyślałam i zapewne wyglądam komicznie z otwartą buzią. Chyba doktorek zauważył moją minę, bo się uroczo uśmiechnął pod nosem. 

- Witam moją sławną pacjentkę. Nazywam się doktor Jose Bernabeu. – nawet ma boski głos. Lexi opamiętaj się. – pomyślałam. Jednocześnie jego nazwisko mi coś mówiło. Tylko nie wiedziałam, gdzie mam go wlepić. 

- Aż nie jestem taka sławna? – odpowiedziałam normalnie. Mam taką nadzieję.

- No nie powiedziałbym. Telewizja cały czas nadaje o pani wygranej. – uśmiechnął się łobuzersko. Czy ja mam omamy?

- Tak? – udałam zdziwioną.

- Lexi czy te panele drewniane masz jeszcze w głowie? Przecież to było oczywiste, że będą o tobie trąbić cały czas. Mało co się zdarza, że hiszpanka została mistrzynią w turnieju kickboxingu. – triumfalnie zakomunikowała mi moja najdroższa przyjaciółka, która jak zawsze musi coś palnąć. Przycisnęłam jej dłoń mocniej, aż się trochę skrzywiła z bólu. 

- Cloe. Ty jak zawsze wiesz najlepiej. – uśmiechnęłam się sztucznie, a w głębi duszy byłam na nią wściekła. Ona to poczuła i zauważyła od razu szybko zmieniła temat.

- To Panie Doktorze jaka jest diagnoza? – zwróciła się do przystojnego lekarza przy okazji wyrywając swoją śliczną dłoń z mojego mocnego uścisku. 

- Nie ma żadnych złamań. Są tylko lekkie potłuczenia i kilka siniaków. Czy czasami nie miałam Pani jakiegoś wypadku? – zapytał się mnie. Świdrując mnie tym swoim zabójczym wzrokiem. 

O kurde! Co mam powiedzieć prawdę. To wtedy ja będę mieć przesrane i uczestnik. A tego nie chciałam. Dlatego skłamałam.

- Nie. – odpowiedziałam stanowczo. 

- Aha. To w takim razie tylko nie podobają mi się wyniki badani krwi. – wywnioskował lekarz po obejrzeniu wszystkich papierów. 

- A dlaczego nie podobają się Doktorowi wyniki badani krwi? – zapytała się ponownie Cloe. Pana Serreno chyba zapomniała, że ja również mam język. 

- Nie pasuje mi tu wynik glukozy, ale nie będę teraz nie potrzebnie Panie zamartwiać. Zrobimy jeszcze dokładniejsze badania. Także proszę się przygotować na dłuższe przebywanie w szpitalu. – odrzekł z tym czarującym uśmiechem. 

- Eee… Słucham? – obudziłam się z marzeń.

- Musi Pani zostać dłużej. – powtórzył. 

- Ale ja… - nie dokończyłam, bo wtrącił się Robert. Mój trener. Akurat w tym momencie musiał wchodził.

- Zostanie jak długo będzie trzeba.

- Doskonale. Także mamy ustalone. Teraz bardzo przepraszam, ale muszę się zająć innymi pacjentami. Do zobaczenia. – po czym wyszedł.

- Nie mów mi, że chciałaś w takim stanie już wyjść ze szpitala? – trener był dla mnie wielkim autorytetem. Nawet nie miałam odwagi spojrzeć mu w oczy.

- Ja… - zacięłam się.  

- Spróbuj tylko na własne żądanie wyjść. Masz być tak długo tutaj, aż cię wyleczą. O treningi się nie martw. Nadrobimy to. – zakomenderował. Nie krzyczał, ale jego ton głosu był bardzo stanowczy. Spojrzałam się na Cloe, na której ustach zatriumfował zwycięski uśmiech. A żeby ci spad z gęby. – pomyślałam.  

- Musisz jeszcze wiedzieć o jednej sprawie. - kontynuował trener - Kiedy byłaś badana. To doktorek zauważył twoją bliznę na brzuchu. I pytał się o nią. Dlatego musiałem wspomnieć lekarzowi o sytuacji z przeszłości i pochodzeniu tej blizny. - przełknęłam głośno. Na śmierć zapomniałam o szramie na lewej stronie brzucha. I Jose ją widział co za wstyd, ale nie mogłam być zła na Roberta przecież musiał opowiedzieć prowadzącemu lekarzowi o gwałcie i bliźnie. 

- Nie mam ci tego za złe. Przecież sam on ją zauważył. Ciebie tylko się pytał o źródło jej pochodzenia. - starałam się opanować drżenie głosu i bujną mimikę twarzy. Chciałam normalnie brzmieć i wyglądać. Chociaż w głębi duszy paliłam się ze wstydu i znowu popadłam w wewnętrzne, analogiczne dołowanie siebie. Jednak Robert zauważył u mnie zmianę nastroju.

- Nie zamartwiaj się i nie dołuj siebie. Teraz nie jest ci to potrzebne. - zawsze potrafił mnie rozgryźć. 

- No właśnie. A system dowalania tobie zostaw mnie. Mi to lepiej wychodzi. - ta dziewczyna wie zawsze kiedy ma palnąć głupotę. 

- Ok. - westchnęłam - Nie odbiorę ci tej przyjemności. - uśmiechnęłam się głupkowato w stronę Cloe. 

Jej głośny śmiech wypełnij radością całą salę. Ja poszłam w jej ślady. Kontem oka spojrzałam się na trenera jemu uśmiech również nie schodził z twarzy. 


~~~*~~~


Byłem zajebiście nastawiony na imprezę organizowaną u Benzemy, że nie zwracałem uwagi na gadających przez całą drogę kumpli.  Miałem wielkie plany co do tej imprezy. Po pierwsze cieszyłem się, że Karim pozwolił mi zabrać Naniego i Andersona. Co by chłopak robili sami. Po za tym nie wypada zostawić gości samych w domu. Po drugie miałem w planach napić się do upadłości i świetnie się bawić. Po trzecie chciałem jednocześnie zabawić się z jakąś  miłą i seksowną dziewczyną, którą mam nadzieję poznać na tej imprezie. Jednak Benzema ostrzegał mnie, że mam omijać długim łukiem Cloe, bo jak nie to mnie tak poturbuje, że zapamiętam do osranej śmierć. Postawił taki warunek, bo dowiedział się o moim romansie z blondynką. Zrodziła się w nim zazdrości, bo facet zaczął do niej zalecać się. Wspominał  nawet coś o miłości, ale wtedy go już nie słuchałem. Miłość. W ogóle to uczucie  jest mi obce. Dość zostałem w jej sprawie skrzywdzony. Irina też mnie niby kochała, a dopuściła się zdrady. Boli mnie to do teraz i na razie podziękowałem za usługi miłości. Wolę zająć się czymś przyjemniejszym i zabawniejszym dla mnie. Chociaż w rzeczywistości jest to tylko zasłona dymna. Jednak nie muszę afiszować się ze swoim złamanym sercem. Wolę udawać, że jest wszystko OK.  

Jednak Cloe jest głupia, że powiedziała prawdę Benzemie. Ale cóż. To nie jest mój problem. Nie będę się tam pchać gdzie mnie nie chcą. Zachowam dystans do wybranki serca mojego kumpla. Po za tym nie jestem totalną świnią oraz chamem, żeby zdradzić najlepszego kumpla. Jednak z tego co mi powiedział Benzema mają być wolne partie. Koniecznie muszę się od stresować po tym feralnym wydarzeniu dzisiaj nad ranem. Te oczy przez cały sen mnie prześladowały. Czułem się dość dziwnie. Kurwa mać! Czyżby topił się pode mną lód maczo. Nie. To są jakieś urojenia. 

Wysiadając z auta. Było zbyt dla mnie za cicho. Jak by miała być impreza powinna być głośna muzyka i ogrom ludzi. Karim kiedy mnie zapraszał wspominał, że mają być wszyscy chłopaki z drużyny i ich partnerki, oraz wolne partnerki dla mnie i chłopaków z Manchesteru. Jednak jak na razie nic takiego przed wejściem nie widziałem i nie słyszałem. Po za tym byliśmy godzinę spóźnień, bo Nani koniecznie musiał obejrzeć setny odcinek swojej telenoweli. Już nawet nie pamiętam tytułu. Po za tym jest to dla mnie nienormalne jak dorosły facet może oglądać takie bzdury. 

- Cris czy aby na pewno ma się odbyć tutaj impreza? Dla mnie jest tu zbyt cicho. - odrzekł Nani. 

- Zaraz się przekonamy. - odpowiedziałem. Wchodząc do mieszkania Benzemy zauważyłem, że nic nie ma przygotowane na imprezę. 

- Cześć stary! – wrzasnąłem na całe gardło w domu Benzemy.

Po chwili usłyszałem kroki na schodach i za chwilę za rogu wyłonił się zdyszany Karim. Na nasz widok zdziwił się.

- Cześć chłopaki. Sorry, ale imprezy nie będzie. Ronaldo nie dostałeś ode mnie smsa z informacją odwołania imprezy? - poinformował mnie Benzema.  

Teraz to ja miałem koparę na dole. Wyciągnąłem z prawej kieszeń spodni mój wypasiony smartfon najnowszej generacji. Zacząłem w nim przeglądać. 

- Faktycznie. Dostałem od ciebie smsa. Sorry stary. Musiałem nie słyszeć dźwięku. - odrzekłem.

- Lub byłeś zbyt zajęty swoim myślami o mojej bogini! - wrzasnął Anderson. Odwróciłem się w jego stronę.

- Co ty do cholery sobie znowu ubzdurałeś w tej durnowatej łepetynie? 

- Nic nie ubzdurałem. Tylko mówię szczerą prawdę. Lecisz na moją Boginię! - dalej ciągnął swoją pieśni.  Popatrzyłem na Benzema ten tylko idiotycznie się uśmiechał pod nosem. Potem swój wzrok przerzuciłem na Naniego, który tylko kiwał ramionami w stylu " Ja nic nie wiem". Z kim ja się zadaję! - pomyślałem. 

- Muszę ci przyznać rację. - zwróciłem się do Luisa. 

- Z czym? - zapytał.

- Andi to debil! - spojrzałem się w stronę winowajcy - Kompletny idiota! – wrzasnąłem, ponieważ skapnąłem się o co mu chodzi. On uważał, że odbiorę mu jego wybrankę serca, Lexi Lonwer. W pewnym sensie miał rację. Podobała mi się i może coś więcej.   

- Co?!!! – z rozmyśleń obudził mnie Anderson. 

- To co słyszałeś. Jesteś kompletnym idiotą! - powtórzyłem mu. Nic się nie odezwał. Widziałem jak mu drży szczęka. Był wściekły. Ogromnie wściekły. Przez ten gniew ruszył w moją stronę w celu wiadomym. Chciał mi dać w gębę. Jednak ja byłem szybszy i sprytniejszy. Zrobiłem unik i wylądował on na szklanym rożnym stoliku. Przy okazji tucząc szklany mebel i rozcinając sobie rękę oraz łuk brwiowy. 

- Kurwa mać! To reszty was porąbało! Mój antyczny stolik. - wrzasnął Karim.

- Spokojnie. Odkupię ci go. - odparłem. 

- Odkupię? On był bezcenny. - kontynuował.

- Oj daj spokój. Teraz będziesz rozpaczać nad zwykłym meblem. Bądź mężczyzna. Powiedziałem dam ci kasę na niego. - odrzekłem.

- Dobra. Trzymam ciebie za słowa. - pod dłuższej chwili namysłu. 

- Ok. A teraz pomóżcie podnieść mi tą pokrakę. - po czym we trzech złapaliśmy Andersona i postawiliśmy do pionu.

Po wstępnych oględzinach stwierdziliśmy we trzech, że musi jechać natychmiast do szpitala na zszycie łuku i dłoni, bo są zbyt głęboko cięte rany. 

- Ja nie chcę jechać do szpitala! – wrzeszczał Andi. Jego krzyk rozprzestrzeniał się po całym salonie Benzemy. 

- Przecież musisz jechać. To trzeba zszyci. – nakłaniał go Nani. 

- Nie zgadzam się. – zaprotestował ponownie.

- Do cholery jasnej! Albo w tej chwili zabierasz po dobroci swoją dupę do auta, albo tak ci przetrącę twój piękny zadek, że zapamiętasz to do swojej zasranej śmierci! – byłem na skraju moich nerwów. Karim i Luis też to zauważyli. Dlatego będę dziękować Naniemu do końca życia za jego geniusz, który czasami ma przebłyski.

- Andi czy ty chcesz stracić swoją ksywkę przystojniaka? – tym go zainteresował.

- Jak to? – zaciekawił się.

- Normalnie. Łuk brwiowy i dłoni nie wygląda za dobrze. Możesz być oszpecony, a jeśli byś pojechał z nami do szpitala to na pewno lekarze by zrobili tak, abyś nie stracił swojego uroku rozgrzanego ogiera. – teatralnie zatrząsł biodrami, jak to zawsze robi Anderson przed laskami. 

- Oszpecony! – natychmiast wstał i wystartował w stronę drzwi frontowych. Spojrzał na mnie, Luisa i Karima – Na co wy czekacie?! Zawieście mnie do szpitala! – krzyknął. 

Podróż do szpitala nie trwała długo. Chociaż dla mnie wydawała się strasznym obciążeniem, ponieważ wrzaski z bólu Andersona i powtórna rozpacz Luisa była dla mnie koszmarem. Jedynie Benzema zachowywał się normalnie, dlatego kazałem mu wsiadać z przodu w moim Audi A8.

- Nani jesteś genialny. – wyszeptałem w stronę kumpla. Przy czym ucałowałem go w czoło. Kiedy szliśmy z parkingu w stronę wejścia do szpitala.  

- Naprawdę tak myślisz. – wrócił ten sam powolny rytm jego mózgu. 

- Tak. – mruknąłem wchodząc do szpitala. Jego uśmiech i przytulanie mnie nie było końca.

 Wszystkie pielęgniarki jakie były w holu patrzyły się na niego jak na czubka. Oczywiście na mnie tak nie patrzyły. Ja byłem dla tych lasek w fartuszkach bóstwem. Całe szczęście z tego obściskiwania wyratował mnie Benzema. 

- To trzymajcie się. Cris widzimy się jutro na treningu i dzięki za podwózkę. Przy okazji się z wami zabrałem. Jeszcze raz wielkie dzięki. – już chciał odejść, lecz zatrzymałem go.

- A ty dokąd idziesz? 

- Jest tutaj Cloe. Jej przyjaciółka zemdlała. Dzwoniła ona do mnie. Poprosiła, żebym przyjechał. Spełniam jej prośbę, a po za tym chcę być przy niej. Ciężko zniosła to co się stało. – odparł.   

– Przyjaciółka? – zaświtało mi. No tak! Przecież przyjaciółką Cloe jest ta mistrzyni kickboxingu Lexi Lonwer. O kurwa! Doszło do mnie. Przecież ja tą laskę o mało co nie potrąciłem i o mały włos bym się nie pobił o nią z Andi. Jednak przeznaczenie znowu mi ją postawiło na drodze. Te kocie, zielone oczy…

- Ronaldo!!! – nagle przed oczami pojawiła mi się ręka Karima. 

- Gdzie ciebie wtedy szukać? – zapytałem się. Popatrzył na mnie zdziwiony. Jednak odpowiedział:

- Pierwsze piętro. Numer sali 100. A po co ci to wiedzieć? – nie mogłem mu powiedzieć prawdy. Musiałem coś wymyśleć.

- Jesteś moim kumplem, a kumple sobie pomagają. Dlatego chcę ci służyć pomocą. – uśmiechnąłem się uroczo.  

Benzema spojrzał się na mnie przenikliwym wzrokiem. 

- Dobra – przeciągnął – Ale jeśli w taki sposób próbujesz się dobrać do Cloe. To wiedz, że ci tak dupę skopię, że… 

- Ona mnie nie interesuje. – wszedłem mu w słowo - Bardziej jej przyjaciółka. – mam za długi język.

- Jak jej przyjaciółka? – popatrzył na mnie. Nie wiedziałem co mam wymyśleć, ale los znowu mi przyszedł z pomocą – Aaa… już wiem. – popatrzyłem na niego – Spodobała ci się.

- Owszem. – ukazałem jeden ze swoich łobuzerskich uśmiechów. 

- To wtedy nie ma problemu. Tylko załatw sprawę z Andersonem? – wskazał mi palcem w stronę dwóch moich kumpli z Manchesteru.

- Co ja z nimi mam. – uderzyłem się z otwartej ręki w czoło. Scena przekomiczna. Anderson trzymający się framugi drzwi od pokoju zabiegowego i próbujący go wepchać biedny Luis. Na dodatek krzyk bólu połączony z wrzaskiem rozpaczy. Cudnie – pomyślałem. 

            - To jak załatwisz ich. To wpadaj. Pamiętaj pierwsze piętro. Numer Sali 100. Powodzenia. – poklepał mnie po ramieniu Benzema. 

- Przyda mi się. – odrzekłem. Po czym ruszyłam w stronę tych dwóch wariatów. 


~~~~~~~~***~~~~~~~~

Kochani o to Rozdział 7. W następnym rozdziale przewiduję kolejne spotkanie naszych głównych bohaterów. Czekajcie cierpliwie.  Buziaki ;-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz